Gzymsy, dzwonki i mieszkanie w PArku


Oto ostatni z postów opisujących roadtripa. Trochę się to już wszystko dłuży, więc należy zapewne zakończyć i zabrać się za opisywanie pięknej, otaczającej nas rzeczywistości. Dzisiaj opiszę dwa ostatnie dni podróży, w czasie których bardzo szybko zwiedziliśmy Waszyngton i Filadelfię, jak również prawie zrobiliśmy zakupy.

Z miejsca spływu do Waszyngtonu bylo jeszcze jakieś 400 mil i niestety nie byliśmy w stanie zrobić tego w jeden dzień, ponieważ spory kawałek zrobiliśmy jadąc Blue Ridge Parkway, którą akurat nie jedzie się więcej niz 40 mil na godzinę. Przespaliśmy się więc w mieście o nazwie, nomen omen, Salem. Dla zainteresowanych, nie jest to jednak to Salem, które znane jest w powieści Kinga, filmu i generalnego zamiłowania do oczyszczania populacji z osób wykazujących zdolności magiczne. To Salem znajduje się chyba w Massacheussets (Boston, Massacheussets), ale nie jestem do końca pewien.

Salem, miasteczko znane zupełnie z niczego, było naszym miejscem pobytu przez chwilę dłużej niż nam się na początku wydawało. Ponieważ rano chcieliśmy uniknąć wykwintnego śniadania kontynentalnego, wyruszyliśmy na poszukiwanie supermarketu. Naturalnym artykułem pierwszej potrzeby dla mieszkańców tej planety rano jest kawa, a w kraju hamburgerów nie można przecież nie pójść do Starbucksa. Ja akurat należę do tej grupy odszczepieńców, ktorzy akurat kawy to niekoniecznie, ale jogurcik to i całkiem bym przyjął. Supermarket udało się znaleźć, gdzie niczym emigranci z krajów trzeciego świata wydający swoją pierwszą wypłatę na jedzenie zakupiliśmy dużo wszystkiego… Dżapka, Dżomidory, Dżomarańcze… Nie jestem pewien w jaki sposób doszliśmy do tego żeby dodawać ten ciekawy przedrostek przez nazwą owoca, ale na pewno było to niezwykle interesująca rozmowa, która została uznana za na tyle śmieszną, że weszła do naszego słownika. Udało się nawet tak zrobić, żeby wszyscy byli zadowoleni… mieliśmy bezglutenowe, wegetariańskie, w ogóle wszystkie. NO i jeszcze potem ta kawa i znaleźć miejsce do spokojnej konsumpcji.

Z tym miejscem niestety rzeczywistość znowu z nas lekko zadrwiła. Naokoło były może ze 3 parki, ale akurat okazało się, że dwa z nich to akurat w części cmentarze (a ktoś tam miał jakieś dziwne sprzeciwy, na na ławeczce na cmentarzu to nie jemy;) a w trzecim akurat odbywała sie jakaś większa feta połączona z łowieniem ryb na czas w pobliskim stawie. Trzeba było zjeść w samochodzie. Na szczęście charger ma w środku tyle miejsca, że wystarczyłoby na małą restaurację z dwoma stolikami, więc nikt nikogo nie zabil przypadkowym włożeniem widelca w oko lub innym nieprzewidzianym ruchem.

Gdy udalo się nam już skonsumować posiłek czekało nas już tylko jakieś 250 mil do Waszyngtonu. Opis drogi skipniemy, bo nie był zbyt action PAcked. Justyna jedynie zatęskniła strasznie za zobaczeniem „klasycznej, amerykańskiej” czerwonej stodoły (nie wiem czy farmer również miał być), ale akurat takie to chyba wysłali na midwest i w pennsylwanii, virginii akurat żadnej nie bylo.

W końcu dojechaliśmy do domu Baracka, gdzie pozostało nam znaleźć jedynie hotel. Korków w stolicy tego kraju jest sporo, mimo że samo miasto za duże niejest.Nasz hotel byl dość daleko od centrum, za to jakieś 5 minut od metra i znowu kosztował 115 dolarów za noc, co było nienajgorszym dealem na cztery osoby. Mieliśmy opcję alternatywną ale niestety za 214 dolarów. Dokonaliśmy skomplikowanych przekształceń i zaawansowanego finansowego modelowania i doszliśmy do wniosku, że jeżeli wydamy mniej niz 100$na 4 osoby na metro to jesteśmy do przodu.;)

Po zainstalowaniu się w hotelu najwyższy czas było pozwiedzać miasto pomników, gzymsów, memoriałów i (dla wiedzących o co chodzi) reflecting poola:)
Jak się okazało dziewczyny są wielkimi fankami fotografowania tzw. gzymsów, jak również jedną z ulubionych aktywności na wakacjach jest zwiedzanie muzeów. Jak to dobrze, że w Waszyngtonie znajduje się kompleks Smithsonian, czyli jedno z najbardziej znanych muzeów w stanach. Mamy również muzeum Holokaustu, Muzeum wojny oraz… Muzeum Szpiegostwa. Prawdopodobnie znajduje się tutaj również bardzo dużo galerii i innych wartych odwiedzenia miejsc. Widziałem ten żal w oczach gdy okazało się, że na wszystko nie będziemy mieć czasu i sporo rzeczy trzeba będzie wyciąć. A już prawdziwą tragedią okazał się fakt, że Smithsonian był zamknięty gdy do niego dotarliśmy.

Ogólnie Waszyngton jest świetnym miejscem do wychillowania po długiej podróży. Wszędzie trawniczki, stawy, gzymsy, milion ludzi robiących sobie zdjęcia na tyle pomnika… Standardzik. Przewodnik Oli zaplanował nam długą na 20 km trasę po wszystkim co jest do zobaczenia, ochoczo ruszyliśmy więc w drogę. Pierwszy na liście okazał się dom w kolorze białym. Łatwo go było rozpoznać bo naokoło akurat jacyś ludzie protestowali przeciwko czemuś. Prawdopodobnie było to przeciw wojnie, a nawet jakiś typ powiedział, że wcale nie jest dumny z tego, że jest Amerykaninem (co świadczy prawdopodobnie o głębokich zaburzeniach psychicznych i niedługo będzie się musiał udać do psychoanalityka… przecież każdy Amerykanin jest dumny z faktu, że jest Amerykaninem:D)
Potem już były głównie memoriały. Wszystkich tych gości co są na papierowych środkach płatniczych albo na monetach, czyli tzw. spieniężeni prezydenci. Najciekawszą instalacją był FDR memorial, który opowiadał o wielkiej depresji i dużej ilości bardzo mądrych rzeczy, które niestety wyleciały mi z głowy po tym jak je przeczytałem, ale na pewno były mądre, bo ktoś się pod nimi podpisał, były zrobione z liter z brązu i inni ludzie również je czytali. Cała instalacja wygląda podobno znacznie lepiej w nocy.

Po pochłonięciu tak potwornej ilości mądrości, na szczęście nie spotkała mnie już większa ilość wiedzy tego dnia. To znaczy pytaliśmy się Olę, która z niekłamaną radością czytała nam różne rzeczy z przewodnika typu: co to za inny biały budynek, który akurat mijamy i czemu to akurat nie jest biały dom, albo z ilu kloców kamiennych zbudowany jest obelisk Waszyngtona i inne takie bardzo przydatne w teleturnieju Jeden z Dziesiąciu rzeczy.

Koniec końców przeszliśmy tą potwornie długą trasę (prawdopodobnie gdzieś oszukaliśmy, gdyż jakoś szybko poszło) po której akurat tego dnia dużo ludzi stwierdziło, że sobie pojogguje. Ale ponieważ zakończyliśmy trasę i było to pewnego rodzaju osiągnięcie, należało to uczcić. OCzywiście najlepiej z tego powodu udać sie do jakiegoś baru, gdzie odpowiednie instrumenty do świętowania raczej się znajdą. Zupełnym przypadkiem trafiliśmy do jakiejś mega posh knajpy w stylu kubańskim. Nie no wszystko w porządku, tylko czemu tak drogo. Ja od razu na początku zrobiłem duży village, gdyż nie umiałem postawić drinka z powrotem na barze a drink był tak bezczelny z tej niedużej wysokości całkowicie rozpierdzielił się o podłogę. Dalszy dialog z nim nie miał już sensu więc musiał sobie zamówić następnego. Koniec końców dzień zakończył się dość pozytywnie, zobaczeniem prawie wszystkiego na zewnątrz co było do zobaczenia, i wielką tęsknotą za jakimiś wnętrzami (zwłaszcza Ola już nie mogła się doczekać do wejścia do jakiegoś muzeum).

Niestety następnego dnia, również nie było nam to dane. Pojechaliśmy zobaczyć Pentagon, ale akurat nie dało się do niego wejść w niedzielę, zobaczyliśmy więc 452 memoriał, tym razem z okazji 9/11 i stwierdziliśmy, że opuszczamy lokal, bo nie ma co tu dłużej się nudzić. Do filadelfii był jeszcze kawałek a dziewczyny miał jeszcze plan do outletu dojechać.

W filadelfii ekspresowo bo cała wycieczka zajęła nam może 1,5-2 godziny. Obczailiśmy dzwonek wolności i coś tam jeszcze po drodze, związane z ogłoszeniem przez USA niepodległości. Potem znaleźliśmy City Hall (Bardzo ładny) i poszliśmy jeszcze do parku JFK po miłość. W filadelfii jest dużo miłości, że aż ma swoją własną rzeźbę, która została potem skopiowana w wielu innych miastach (m.in. NYC). Czas nas jednak gonił i znowu nie mogliśmy wejść do jakiegoś wnętrza popodziwiać tych cudów architektury lub wystroju. Szybko zagonieni wyjechaliśmy z Filadelfii (ja z dużym zamiarem powrotu tutaj bo budynki i Down town wyglądają naprawdę bardzo ładnie). Aha po drodze udało się nam jeszcze skonsumować przepyszny obiad w restauracji o nazwie Barbuzzo. Jeśli kiedyś będziecie w tym mieście, to zaprawdę polecam ją wam. Średni price range, a pychota jak rzadko.

Niestety tego dnia nie udało się nam już pojechać na zakupy (uff..) gdyż przyjechaliśmy za późno (zamykają o 20 w niedziele) Po drodze jeszcze troszkę pobłądziliśmy, ale dzięki naszym niesamowitym umiejętnościom udało się jakoś wybrnąć. Co prawda przez czas jakiś jechaliśmy na truck road, ale jakoś nikt za bardzo się nie przyczepiał. Mieliśmy też okazję posmakować prawdziwych amerykańskich korków, gdzie na przejechanie 2 mil potrzebowaliśmy godziny.

8 dni, 2250 mil, tona wspomień.. podsumowania i the best off w następnej (ostatniej mam nadzieję już) części.

pan_dziekan
p.s. Dziewczyny jeszcze w ciągu następnych dwóch dni dały jednak radę pojechać do outletu i nad niagarę… Także one zrobiły ładnie ponad 3000 mil, także jeszcze większy szacun.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Podróż i oznaczony tagami , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz