Dzisiaj będzie o tym jak dobrze zrobić imprezę integracyjną. Co prawda impreza jest przeznaczona dla bardzo stargetowanej grupy docelowej, ale i tak moim zdaniem warto o tym posłuchać. A jak nie to szybkim ruchem ręki opuszczamy stronę wpisując inną fascynującą lekturę – na przykład plotek.pl lub se.pl pełne najnowszych, istotnych wiadomości ze świata.
W dniach 12 – 15 departament informatyczny udał się do tajnej lokacji położonej w long insland – mniej więcej 2 godziny drogi od Nowego Jorku. Centrum dowodzenia wszechświatem tymczasowo przeniosło się do całkiem fajnego domu w stylu amerykańskim (przed duże A) – wiecie taki jak w filmach: Basen, kort tenisowy, boisko do koszykówki, 9 sypialni, siłownia i pokój gier ze stołem bilardowym, piłkarzykami i stołem do ping ponga. Nie żebym się przechwalał czy coś – w końcu w naszym kraju na imprezy integracyjne też mnie po jakiś spa wożono i było całkiem przyjemnie. Chodzi o to, że 26 rasowych nerdów wciśnięto w willę w hamptons jakiegoś magnata albo coś i pozwolono im tam spędzić trochę czasu… różne rzeczy z tego wynikły. Oczywiście tutaj zareklamowałem dom, jak byśmy tam wykonali strasznie dużo wysiłku fizycznego na tych kortach i boiskach. Niestety pogoda oraz wysiłek umysłowy spowodował, że nie byliśmy w dostatecznym stanie używać kortu tenisowego i boiska, jednak basen z ciepłą wodą okazał się nad wyraz interesującym pomysłem…:) Chociaż znajdował się te 5 metrów od domu to jednak sączenie drina o 2 rano i gadanie o głupotach siedząc w wodzie o temperaturze 30 stopni było bardzo dobrym pomysłem:)
Rano pod Zocdoc HQ podjechały 4 vany jak z drużyny A (czarne fordy z rozsuwanymi na bok drzwiami) i rozpoczęła się operacja packathon:). W ciągu mniej więcej godziny z 9 piętra przy niemiłosiernie wolnych windach udało się na w skoordynowany sposób znieść 25 komputerów, co najmniej 50 monitorów, 2 xboxy, stoliki, ekwipunek do zrobienia własnej sieci i inne niezbędne przedmioty (żetony do pokera, gry planszowe, karty do magica…..). Udało się nam to wszystko jakoś do tych vanów zmieścić, nabawiłem się chyba jakiegoś schorzenia kręgosłupa ładując to wszystko do środka i wyruszyliśmy w trasę.
Chociaż nie siedzieliśmy wszyscy w jednym vanie, całość przypominała trochę wycieczkę studencką. Jako, że podróżowaliśmy ze Scottem vanem towarowym, było nas tylko dwóch – zostałem namaszczony mądrością życiową, że lepiej dojechać wcześniej niż później – bo ma się możliwość wyboru pokoju – co jak się okazało potem ma niebagatelne znaczenia. Spanie w piwnicy dla dwóch szczęśliwców, może nie było najgorszym przeżyciem, ale podobno było tam całkiem zimno.
Po dojechaniu na miejsce zastaliśmy oczywiście pięknie urządzony i wysprzątany dom. Skórzane meble stały w salonie, łóżka były nakryte, no po prostu miejsce gdzie można żyć. Ponieważ jednak sprzęt elektroniczny nie lubi, jak leży w bagażnikach szybko musieliśmy przemodelować nieco otoczenia. Oczywiście zgodnie z zasadami Feng Shui. W żadnym rzędzie nie stały wiecej niż 4 komputery, a do każdego ludzia można było się dostać szturchając po drodze nie wiecej niż 2 innych nerdów. Switche zostały również odpowiednio zaplanowane, tak by do każdego wpiętych było nie więcej niż 5 nerdów, co miało zapewnić odpowiednią jakość doświadczenia sieciowego i rozgrywki s Team Fortress 2, Starcrafta 2 i innych potencjalnych wydarzeń team- buildingowych.
Na miejscu czekał już na nas Karl. Wspomniany Karl jest bardzo istotną postacią tego weekendu, ponieważ odpowiadał za przygotowanie … jedzenia, dostarczanie piwa, whisky, kupowanie redbulli, ciastek, smakołyków etc. Tak proszę państwa na 4 dni mieliśmy osobistego kucharza, który umiał zrobić wszytko, do tego upiec ciasta a i wypić nie powiem… No po prostu teenage dream:)
Sam hackathon jest więc imprezą integracyjną dla inżynierów. Każdy wybiera sobie projekt, który chciał zrobić, lub dołącza się do innego takiego projektu i przez ten weekend ma go skończyć. Piękno polega na tym, że nie jest tak, że ludzie nie chcą nic robić, wręcz przeciwnie pomysłów projektów było więcej niż roboczogodzin dostępnych w czasie tego weekendu. Wszyscy mieliśmy jakieś nadzieje i marzenia jak ulepszyć zocdoca, zrobić coś zajebistego albo po prostu coś fajnego.
I tak (tę część czytelniku nietechniczny możesz spokojnie ominąć, bo będzie trochę nerdspeaku:
- PRzetestowaliśmy MongoDB jako alternatywę do storowania danych o sesji i być może geolokacji
- Zbudowaliśmy nowy, łatwiejszy w użyciu ABTest framework
- w naszym ORM zaimplementowaliśmy BatchInsert, BatchUpdate i BatchDelete
- Zbudowaliśmy świetnie narzędzie do wizualizacji oparte o MVC 3 + d3
- zoptymalizowaliśmy trochę nasz cache, żeby nie zajmował za dużo miejsca w ramie
- zaimplementowaliśmy bota do naszego wewnętrznego HipChatu
- Zrobiliśmy google Maps a’la Minority Report przy użyciu Kinect SDK:D
- inne tajne inicjatywy:D
Zabawa przy kodowaniu była naprawdę przednia. Każdy sobie pomagał, wspólnie decydowaliśmy się, jakie jeszcze zajebiste featury dodać do naszych kreacji, albo w jaki sposób je przetestować. Żeby nie było całkowitego chaosu, wspólnie nadaliśmy sobie jakąś tam strukturę, w sharowanym google-spreadsheet, żeby śledzić nasz postęp. Wyszło naprawdę dobrze, i sporo rzeczy po prostu zostało zrobionych. Rzeczy, na które po prostu nei byłoby czasu, w normalnej pracy – to znaczy poza weekendami. Tyle pozytywnej nerdowej energii jeszcze nie widziałem. I żeby nie było, że to byli tylko 24 latkowie. W zespole mamy 3 34+ latków, kilku chłopaków jest żonatych a niektórzy mają dzieci. Wszyscy po prostu dali się porwać kreatywnej energii, było to naprawdę unikalne przeżycie.
Jednak nie samą pracą (nawet w willi i z darmowym, świetnym żarciem i alko) człowiek żyje. Konkurencyjnym projektem było rozwijanie umiejętności współpracy drużynowej poprzez wspólne „pchanie wózka” lub łapanie flagi, połączone z radosnym prażeniem za pomocą różnych dostępnych narzędzi mordu do wrażej drużyny. Ilość emocji wyzwalająca się w trakcie wygranej potyczki 6 na 6 czy 8 na 8 jest niesamowita. Sama gra jest niezwykle dobrze zbalansowana a całość naprawdę dobrze buduje więzi między uczestnikami. JAko bonus okazało się, że oprócz mojej standardowej ksywki luckyluke otrzymałem nową – bravehart – podobno za niezwykle inspirujące okrzyki bojowe wydawane nie tylko w języku angielskim ale również w jakiś mało znanych dialektach Europejskich („napier@!#!@#!@”). Po prostu oprócz pracy trwało tutaj regularne Lan Party. Najlepsze było to, że w jednym momencie nie grali wszyscy, tylko zawsze niektórzy pracowali, a niektórzy grali. Wszyscy naprawdę umieli utrzymać balans, bo każdy chciał po prostu skończyć swoją robotę:) Zjawiskowe zdarzenie.
W międzyczasie udało nam się jeszcze rozegrać drafta w magica, turniej pokerowy na 18 osób gdzie w finałowym heads-upie musiałem uznać wyższość Scotta i przekonać kolegów z pracy , że Polska wódka jest naprawdę dobra. Na szczęście w pokera to nie ja wyeliminowałem szefa, więc moja posada jest jeszcze bezpieczna przez te kilka miesięcy.:) Po tym jak usłyszałem, że wyborowa i żubrówka to jedne z najlepszych wódek, jeśli nie najlepsze jakie w życiu pili, uznałem, że wykonałem swoją misję szerzenia prawej Polskiej wizji świata i kultury:) Kolega ponieważ świętował rok pracy w firmie, przyniósł niebieskiego Johny Walkera… i naprawdę dobry trunek to jest. chociaż nie wiem czy dałbym te 170 dolarów za butelkę. Aż tak dobry to chyba nie jest.
Cel hackathonu został osiągnięty z nadwyżką, wszyscy integrowali się grając w różne gry i ogólnie rozmawiając o tym co lubią najbardziej – kodowaniu i graniu, zostało wykonane dużo bardzo dobrej pracy, i ogólnie można powiedzieć – GOOD Job. Także, jeśli jest tu jakiś Polski pracodawca i zastanawia się jak dobrze zrobić imprezę integracyjną – proszę się ze mną konsultować w sprawie organizacji dobrego hackathonu:) Po wsyzstkim znów zapakowaliśmy wszystko do Vanów i wróciliśmy jako jeszcze lepszy team do HQ, gdzie czekała na nas doskonała pizza, po czym każdy udał się do swojego domu.:)
Poza tym wszystko w miarę dobrze, tęsknię strasznie za domem od czasu gdy wróciłem po nowym roku i jakoś to życie leci.
A w przyszłym odcinku o tym jak to się strasznie odchamiłem i poszedłem (a właściwie wzięto mnie) do Opery…